Pulsuz

Pan Tadeusz

Mesaj mə
Oxunmuşu qeyd etmək
Şrift:Daha az АаDaha çox Аа

Póty Soplica tego zamku nie dostanie!.»

«O! Krzyknął Hrabia, ręce podnosząc do góry!

Dobre miałem przeczucie, żem lubił te mury!

Choć nie wiedziałem że w nich taki skarb się mieści,

Tyle scen dramatycznych, i tyle powieści!

Skoro zamek mych przodków Soplicom zagrabię,

Ciebie osadzę w murach jak mego Burgrabię:

Twoja powieść Gerwazy zajęła mię mocno.

Szkoda, żeś mię nie przywiódł tu w godzinę nocną;

Udrapowany płaszczem siadłbym na ruinach,

A tybyś mi o krwawych rospowiadał czynach.

Szkoda że nasz nie wielki dar opowiadania!

Nie raz takie słyszałem, i czytam podania;

W Anglii i w Szkocyi każdy zamek Lordów,

W Niemczech każdy dwór Grafów, był teatrem mordów!

W każdej dawnéj, szlachetnéj, potężnéj rodzinie

Jest wieść o jakimś krwawym lub zdradzieckim czym.

Po którym zemsta spływa na dziedziców w spadku:

W Polsce pierwszy raz słyszę o takim wypadku.

Czuję że we mnie mężnych krew Horeszków płynie!

Wiem co winienem sławie i mojéj rodzinie,

Tak! muszę zerwać wszelkie s Soplicą układy,

Choćby do pistoletów przyszło lub do szpady!

Honor każe» Rzekł, ruszył uroczystym krokiem,

A Gerwazy szedł s tyłu w milczeniu głębokiém.

Przed bramą stanął Hrabia, sam do siebie gadał,

Poglądając na zamek prędko na koń wsiadał,

Tak samotną rozmowę kończąc rostargnionv:

«Szkoda że ten Soplica stary nie ma żony!

Lub córki pięknéj, któréj ubóstwiałbym wdzięki!

Kochając i niemogąc otrzymać jéj ręki;

Nowa by się w powieści zrobiła zawiłość:

Tu serce, tam powinność! tu zemsta, tam miłość!»

Tak szepcąc spiął ostrogi, koń leciał do dworu,

Gdy zdrugiéj strony strzelcy wyjeżdżali z boru;

Hrabia lubił myśliwstwo, ledwie strzelców zoczył,

Zapomniawszy o wszystkiém prosto ku nim skoczył,

Mijając bramę, ogród, płoty; gdy w zawrocie

Obejrzał się, i konia zatrzymał przy płocie;

Był sad —

                      Drzewa owocne zasadzone, w rzędy

Ocieniały szerokie pole; spodem grzędy.

Tu kapusta sędziwe schylając łysiny,

Siedzi i zda się dumać o losach jarzyny;

Tam plącząc strąki w marchwi zielonéj warkoczu

Wysmukły bob obraca na nią tysiąc oczu;

Owdzie podnosi złotą kitę kukuruza;

Gdzie niegdzie otyłego widać brzuch harbuza.

Który od swéj łodygi aż w daleką stronę

Wtoczył się jak gość między buraki czerwone.

Grzędy roscięte miedzą; na każdym przykopie

Stoją jakby na straży, w szeregach konopie,

Cyprysy jarzyn; ciche, proste i zielone,

Jch liście i woń służą grzędom za obronę,

Bo przez ich liście nie śmie przecisnąć się żmija,

A ich woń gąsienice i owad zabija.

Daléj maków białawe górują badyle,

Na nich, myślisz iż rojem usiadły motyle

Trzepiecąc skrzydełkami, na których się mieni

Z rozmaitością tęczy blask drogich kamieni;

Tylą farb żywych, różnych, mak zrzenicę mami.

W środku kwiatów jak pełnia pomiędzy gniazdami

Krągły słonecznik, licem wielkiém, gorejącém,

Od wschodu do zachodu kręci się za słońcem.

Pod płotem wąskie, długie, wypukłe pagórki,

Bez drzew, krzewów i kwiatów; ogród na ogórki.

Pięknie wyrosły; liściem wielkim, rozłożystym,

Okryły grzędy jakby kobiercem fałdzistym.

Pośrodku, szła dziewczyna, w bieliznę ubrana,

W majowéj zieloności tonąc po kolana;

Z grząd zniżając się w brózdy, zdała się nie stąpać,

Ale pływać po liściach, w ich barwie się kąpać.

Słomianym kapeluszem osłoniła głowę,

Od skroni powiewały dwie wstążki różowe

I kilka puklów światłych, rozwitych warkoczy;

Na ręku miała koszyk, w dół spuściła oczy,

Prawą rękę podniosła, niby do chwytania;

Jako dziewcze gdy rybki w kąpieli ugania

Bawiące się z jéj nóżką, tak ona co chwila

Z rekami i koszykiem po owoc się schyla

Który stopą nadtrąci, lub dostrzeże okiem.

Pan Hrabia zachwycony tak cudnym widokiem,

Stał cicho. Słysząc tentent towarzyszów w dali,

Ręką dał znak ażeby wstrzymać konie; stali.

On patrzył z wyciągniętą szyją; jak dziobaty

Żuraw, zdala od stada gdy odprawia czaty

Stojąc na jednéj nodze, s czujnemi oczyma,

I by niezasnąć kamień w drugiéj nodze trzyma.

Zbudził Hrabiego szelest na plecach i skroni;

Był to bernardyn kwestarz Robak, a miał w dłoni

Podniesione do góry węzłowate sznurki:

Ogórków chcesz Waść, krzyknął, oto masz ogórki.

Wara Panie od szkody, na tutejszéj grzędzie

Nie dla Waszeci owoc, nic s tego nie będzie —

Potém palcem pogroził, kaptura poprawił,

I odszedł; Hrabia jeszcze chwilę w miejscu bawił,

Śmiejąc się i klnąc razem téj nagłéj przeszkodzie;

Okiem powrócił w ogród; ale już w ogrodzie

Niebyło jéj; mignęła tylko śród okienka

Jéj różowa wstążeczka i biała sukienka.

Widać na grzędach jaką przeleciała drogą,

Bo liść zielony, w biegu potrącony nogą,

Podnosił się, drżał chwilę, aż się uspokoił,

Jak woda którą ptaszek skrzydłami roskroił.

A na miejscu gdzie stała, tylko porzucony

Koszyk mały z rokity, denkiem wywrócony.

Pogubiwszy owoce na liściach zawisał,

I wśród fali zielonéj jeszcze się kołysał.

Po chwili wszędzie było samotnie i głucho;

Hrabia oczy w dom utkwił i natężył ucho,

Zawsze dumał, a strzelcy zawsze nieruchomie

Za nim stali. – Aż w cichym i samotnym domie

Wszczął się naprzód szmer, potém gwar i krzyk wesoły,

Jak w ulu pustym kiedy weń wiatają pszczoły:

Był to znak że wracali goście s polowania,

I krzątała się służba około śniadania.

Jakoż po wszystkich izbach panował ruch wielki,

Roznoszono potrawy, sztuczce i butelki;

Męszczyzni tak jak weszli, w swych zielonych strojach,

S talerzami, s szklankami, chodząc po pokojach,

Jedli, pili, lub wsparci na okien uszakach,

Rosprawiali o flintach, chartach i szarakach;

Podkomorstwo i Sędzia przy stole; a w kątku

Panny szeptały s sobą; niebyło porządku,

Jaki się przy obiadach i wieczerzach chowa,

Była to w staropolskim domie moda nowa;

Przy śniadaniach, Pan Sędzia choć nuierad pozwalał

Na taki nieporządek, lecz go niepochwalał.

Różne też były dla dam i męszczyzn potrawy:

Tu roznoszono tace s całą służbą kawy,

Tace ogromne, w kwiaty ślicznie malowane,

Na nich kurzące wonnie imbryki blaszane,

I s porcelany saskiej złote filiżanki,

Przy każdéj garnuszeczek mały do śmietanki.

Takiéj kawy jak w Polszcze niema w żadnym kraju:

W Polszcze, w domu porządnym, z dawnego zwyczaju,

Jest do robienia kawy osobna niewiasta,

Nazywa się Kawiarka; ta sprowadza z miasta,

Lub z wicin bierze ziarna w najlepszym gatunku,

I zna tajne sposoby gotowania trunku,

Który ma czarność węgla, przejrzystość bursztynu,

Zapach moki i gęstość miodowego płynu.

Wiadomo, czém dla kawy jest dobra śmietana,

Na wsi nietrudno o nię: bo kawiarka z rana

Przystawiwszy imbryki, odwiedza mleczarnie,

I sama lekko świeży nabiału kwiat garnie

Do każdéj filiżanki w osobny garnuszek,

Aby każdą z nich ubrać w osobny kożuszek.

Panie starsze już wcześniéj wstawszy piły kawę,

Teraz drugą dla siebie zrobiły potrawę

Z gorącego, śmietaną bielonego piwa,

W którym twarog gruzłami posiekany pływa.

Zaś dla męsczyzn więdliny leżą do wyboru.

Półgęski tłuste, kumpia, skrzydliki ozoru,

Wszystkie wyborne, wszystkie sposobem domowym

Uwędzone w kominie dymem jałowcowym;

W końcu, wniesiono zrazy na ostatnie danie:

Takie bywało w domu Sędziego śniadanie.

We dwóch izbach dwa różne skupiły się grona:

Starszyzna przy stoliku małym zgromadzona

Mówiła o sposobach nowych gospodarskich,

O nowych coraz sroższych ukazach cesarskich.

Podkomorzy krążące o wojnie pogłoski

Oceniał, i wyciągał polityczne wnioski.

Panna Wojska włożywszy okólary sine,

Zabawiała kabałą s kart Podkomorzynę.

W drugiéj izbie toczyła młodzież rzecz o łowach.

W spokojniejszych i cichszych niż zwykle rozmowach;

Bo Assessor i Rejent, oba mówcy wielcy,

Pierwsi znawcy myślistwa i najlepsi strzelcy,

Siedzieli przeciw sobie mrukliwi i gniewni;

Oba dobrze poszczuli, oba byli pewni

Zwycięstwa swoich chartów, gdy pośród równiny

Znalazł się zagon chłopskiej, niezżętéj jarzyny;

Tam wpadł zając: już Kosy, już go Sokół imał,

Gdy Sędzia dojeżdżaczy na miedzy zatrzymał;

Musieli być posłuszni, chociaż w wielkim gniewie;

Psy powróciły same: i nikt pewnie niewié,

Czy źwierz uszedł, czy wzięty; nikt zgadnąć niezdoła,

Czy wpadł w paszczę Kusego, czyli też Sokoła,

Czyli obódwu razem: różnie sądzą strony,

I spór na dalsze czasy trwał nierostrzygniony.

    Wojski stary od izby do izby przechodził.

Po obu stronach oczy rostargnione wodził,

Niemieszał się w myśliwych, ni w starców rozmówę,

I widać że czém innem zajętą miał głowę;

Nosił skórzaną plackę: czasem w miejscu stanie.

Duma długo, i – muchę zabije na ścianie.

Tadeusz s Telimeną pomiędzy izbami

Stojąc we drzwiach na progu, rozmawiali sami;

Niewielki oddzielał ich od słuchaczów przedział,

Wiec szeptali; Tadeusz teraz się dowiedział:

Ze ciocia Telimena jest bogata Pani,

Ze niesą kanonicznie s sobą powiązani

Zbyt bliskiém pokrewieństwem; i nawet niepewno

Czy ciocia Telimena jest synowca krewną,

Choć ją stryj zowie siostrą, bo wspólni rodzice

Tak ich kiedyś nazwali mimo lat różnicę;

 

Że potém ona żyjąc w stolicy czas długi

Wyrządziła nieźmierne Sędziemu usługi;

Stąd ją Sędzia szanował bardzo, i przed światem

Lubił może s próżności, nazywać się bratem,

Czego mu Telimena przez przyjaźń niewzbrania.

Ulżyły Tadeusza sercu te wyznania.

Wiele też innych rzeczy sobie oświadczyli;

A wszystko to się stało w jednéj krótkiéj chwili.

Ale w izbie na prawo, kusząc Assessora

Rzekł Rejent mimojazdem: ja mówiłem wczora,

Że polowanie nasze udać się niemoże:

Jeszcze zbyt wcześnie, jeszcze na pniu stoi zboże,

I mnóstwo sznurów chłopskiej niezżętéj jarzyny;

Stąd i Hrabia nięprzybył mimo zaprosiny,

Hrabia na polowaniu bardzo dobrze zna się,

Nieraz gadał o łowów i miejscu i czasie;

Hrabia chował się w obcych krajach od dzieciństwa,

I powiada, że to jest znakiem barbarzyństwa

Polować tak jak u nas, bez żadnego względu

Na artykuły ustaw, przepisy urzędu;

Nieszanując niczyich kopców ani miedzy

Jeździć po cudzym gruncie, bez dziedzica wiedzy;

Wiosną równie jak latem zbiegać pola, knieje,

Zabijać nieraz lisa właśnie gdy linieje,

Albo cierpieć iż kolną samicę zajęczą

Charty w runi uszczują, a raczéj zamęczą,

Z wielką szkodą źwierzyny. Stąd się Hrabia żali,

Że cywilizacja większa u Moskali;

Bo tam o polowaniu są ukazy Cara

I dozor policyi i na winnych kara.

Telimena ku lewéj iźbie obrócona,

Wachlując batystową chusteczką ramiona,

«Jak mamę kocham, rzekła, Hrabia się niemyli,

Znam ja dobrze Rossyą. Państwo niewierzyli

Gdy im nieraz mówiłam, jak tam z wielu względów

Godna pochwały czujność i srogość urzędów.

Byłam ja w Petersburgu, nie raz, nie dwa razy!

Miłe wspomnienia! wdzięczne przeszłości obrazy!

Co za miasto! Nikt s Panów niebył w Petersburku?

Chcecie może plan widzieć, mam plan miasta, w biórku.

Latem świat Petersburski zwykł mieszkać na daczy,

To jest w pałacach wiejskicb (dacza wioskę znaczy);

Mieszkałam w pałacyku, tuż nad Newą rzeką,

Niezbyt blisko od miasta i niezbyt daleko,

Na niewielkim, umyślnie sypanym pagórku:

Ach co to był za domek! plan mam dotąd w biórku.

Otoż na me nieszczęście, najął dom w sąsiedztwie

Jakiś mały czynownik, siedzący na śledztwie;

Trzymał kilkoro chartów; co to za męczarnie!

Gdy blisko mieszka mały czynownik i psiarnie.

Ilekroć s książką wyszłam sobie do ogrodu,

Użyć księżyca blasku, wieczornego chłodu;

Zaraz i pies przyleciał, i kręcił ogonem,

I strzygł uszami, właśnie jakby był szalonym.

Nieraz się nalękałam. Serce mi wróżyło

S tych psów jakieś nieszczęście: tak się też zdarzyło.

Bo gdym szła do ogrodu pewnego poranka,

Chart u nóg mych zadławił mojego kochanka

Bonończyka! Ach była to roskoszna psina,

Miałam ją w podarunku od księcia Sukina

Na pamiątkę; rozumna, żywa jak wiewiórka,

Mam jéj portrecik, tylko niechcę iść do biórka.

Widząc ją zadławioną, z wielkiéj alteracyi

Dostałam mdłości, spazmów, serca palpitacyi.

Możeby gorzéj jeszcze z mojém zdrowiem było;

Szczęściem nadjechał właśnie z wizytą Kiryło

Gawrylicz Kozodusin, Wielki Łowczy Dworu,

Pyta się o przyczynę tak złego humoru.

Każe wnet urzędnika przyciągnąć za uszy;

Staje pobladły, drżący i prawie bez duszy.

Jak śmiesz, krzyknął Kiryło piorunowym głosem,

Szczuć wiosną łanię kotną tuż pod Carskim nosem?

Osłupiały czynownik, darmo się zaklinał,

Że polowania dotąd jeszcze niezaczynał,

Że z Wielkiego Łowczego wielkiém pozwoleniem,

Zwierz uszczuty zda mu się być psem nie jeleniem.

Jakto? krzyknął Kiryłło, to śmiałbyś hultaju

Znać się lepiej na łowach i źwierząt rodzaju,

Niżli ja Kozodusin, Carski Jegermajster?

Niechajże nas rozsądzi zaraz Policmajster.

Wołają Policmajstra, każą spisać śledztwo:

Ja rzecze Kozodusin wydaję świadectwo,

Że to łani; on plecie że to pies domowy:

Rozsądź nas kto zna lepiéj zwierzynę i łowy.

Policmajster powinność służby swéj rozumiał,

Bardzo się nad zuchwalstwem czynownika zdumiał,

I odwiódłszy na stronę po bratersku radził,

By przyznał się do winy i tém grzech swój zgładził.

Łowczy udobruchany, przyrzekł że się wstawi

Do Cesarza, i wyrok nieco ułaskawi;

Skończyło się że charty poszły na powrozy,

A czynownik na cztéry tygodnie do kozy,

Zabawiła nas cały wieczor ta pustota,

Zrobiła się nazajutrz s tego anegdota,

Że w sądy o mym piesku Wielki Łowczy wdał się;

I nawet wiem s pewnością, że sam Cesarz śmiał się.

Śmiech powstał w obu izbach. Sędzia z Bernardynem

Grał w maryasza, i właśnie z wyświeconém winem

Miał coś ważnego zadać; już ksiądz ledwo dyszał,

Kiedy Sędzia początek powieści posłyszał;

I tak nią był zajęty, że z zadartą głową,

I s kartą podniesioną, do bicia gotową,

Siedział cicho i tylko bernardyna trwożył,

Aż gdy skończono powieść, Pamfila położył,

I rzekł śmiejąc się: niech tam sobie kto chce chwali

Niemców cywilizacyą, porządek Moskali;

Niechaj Wielkopolanie uczą się od Szwabów

Prawować się o lisa, i przyzywać drabów

By wziąść w areszt ogara, że wpadł w cudze gaje;

Na Litwie chwała Bogu stare obyczaje:

Mamy dosyć zwierzyny dla nas i sąsiedztwa,

I niebędziemy nigdy o to robić śledztwa;

I zboża mamy dosyć, psy nas nieogłodzą,

Że po jarzynach albo po życie pochodzą;

Na morgach chłopskich bronię robić polowanie.

Ekonom z lewéj izby rzekł: niedziw Mospanie,

Bo też Pan tak drogo płaci za taką zwierzynę.

Chłopy i radzi temu; kiedy w ich jarzynę

Wskoczy chart, niech otrząśnie dziesięć kłosów żyt.

To Pan mu kopę oddasz i jeszcze nie kwita,

Często chłopi talara w przydatku dostali;

Wierz mi Pan że się chłopstwo bardzo rozzuchwali,

Jeśli – Resztę dowodów Pana Ekonoma

Niemógł usłyszyć Sędzia, bo pomiędzy dwoma

Rosprawami, wszczęło się dziesięć rozgoworów,

Anegdot, opowiadań, i nakoniec sporów.

Tadeusz s Telimeną całkiem zapomnieni,

Pamiętali o sobie: – Rada była Pani,

Że jéj dowcip tak bardzo Tadeusza bawił;

Młodzieniec jéj nawzajem komplementy prawił,

Telimena mówiła coraz wolniéj, ciszéj,

I Tadeusz udawał że jéj niedosłyszy

W tłumie rozmów: więc szepcąc tak zbliżył się do niéj,

Że uczuł twarzą lubą gorącość jéj skroni.

Wstrzymując oddech, usty chwytał jéj westchnienie

I okiem łowił wszystkie jéj wzroku promienie.

Wtém pomiędzy ich usta, mignęła znienacka

Naprzód mucha, a za nią tuż Wojskiego placka.

Na Litwie much dostatek. Jest pomiędzy niemi

Gatunek much osobny, zwanych szlacheckiemi;

Barwą i kształtem całkiem podobne do innych,

Ale pierś mają szerszą, brzuch większy od gminnych,

Latając bardzo huczą i nieznośnie brzęczą,

A tak silne, że tkankę przebiją pajęczą,

Lub jeśli która wpadnie, trzy dni będzie bzykać,

Bo s pająkiem sam na sam może się borykać.

Wszystko to Wojski zbadał, i jeszcze dowodził

Że się s tych much szlacheckich, pomniejszy lud rodził,

Że one tém są muchom, czem dla roju matki,

Że z ich wybiciem zginą owadów ostatki.

Prawda że Ochmistrzyni, ani Pleban wioski,

Nieuwierzyli nigdy w te Wojskiego wnioski

I trzymali inaczéj o muszym rodzaju;

Lecz Wojski nieodstąpił dawnego zwyczaju,

Ledwo dostrzegł takową muchę, wnet ją gonił.

Właśnie mu teraz szlachcic nad uchem zadzwonił,

Podwakroć Wojski machnął, zdziwił się że chybił,

Trzeci raz machnął, tylko co okna niewybił;

Aż mucha odurzona od tyla łoskotu,

Widząc dwóch ludzi w progu broniących odwrotu,

Rzuciła się z rospaczą pomiędzy ich lica;

I tam za nia mignęła Wojskiego prawica:

Raz tak był tęgi, że dwie odskoczyły głowy,

Jak rozdarte piorunem dwie drzewa połowy;

Uderzyły się mocno oboje w uszaki,

Tak że obojgu sine zostały się znaki.

Szczęściem nikt nieuważał, bo dotychczasowa

Żywa, głośna, lecz dosyć porządna rozmowa,

Zakończyła się nagłym wybuchem hałasu: —

Jak strzelcy gdy na lisa zaciągną do lasu,

Słychać gdzieniegdzie trzask drzew, strzały, psiarni granie,

A wtém dojeżdżacz dzika ruszył niespodzianie,

Dał znak, i wrzask powstaje w strzelców i psów tłuszczy,

Jak gdyby się ozwały wszystkie drzewa puszczy;

Tak dzieje się z rozmową: zwolna się pomyka,

Aż natrafi na przedmiot wielki, jak na dzika.

Dzikiem rozmów strzeleckich, był ów spór zażarty

Rejenta z Assessorem o sławne ich charty.

Krótko trwał, lecz zrobili wiele w jedną chwilę;

Bo razem wyrzucili słów i obelg tyle,

Że wyczerpnęli sporu zwyczajne trzy części,

Przycinki, gniew, wyzwanie – i szło już do pięści.

Więc ku nim z drugiéj izby wszyscy się porwali,

I tocząc się przeze drzwi nakształt bystréj fali,

Unieśli młodą parę stojącą na progu,

Podobną Janusowi, dwólicemu bogu.

Tadeusz s Telimeną nim na skroniach włosy

Poprawili, już groźne ucichły odgłosy,

Szmer zmieszany ze śmiechem śród ciżby się szerzył,

Nastąpił rozejm kłótni, kwestarz ją uśmierzył:

Człowiek stary, lecz krępy i bardzo pleczysty.

Właśnie kiedy Assessor podbiegł do Jurysty,

Gdy już sobie gestami grozili szermierze,

On raptem porwał obu s tyłu za kołnierze,

I dwakroć uderzywszy głowy obie mocne

Jedną o drugą jako jaja wielkonocne,

Roskrzyżował ramiona nakształt drogoskazu

I we dwa kąty izby rzucił ich od razu;

Chwilę z rosciągnionemi stał w miejscu rękami,

I Pax, pax, pax vobiscum krzyczał, pokój z wami!

Zdziwiły się, zaśmiały nawet strony obie:

Przez szacunek należny duchownéj osobie,

Nieśmiano łajać mnicha; a po takiéj probie

Nikt też niemiał ochoty zaczynać z nim zwadę,

Zaś kwestarz Robak skoro uciszył gromadę,

Widać było że wcale triumfu nieszukał,

Ani groził kłótnikom więcéj, ani fukał;

Tylko poprawił kaptur, i ręce za pasem

Zatknąwszy, wyszedł cicho s pokoju.

                                                             Tym czasem

Podkomorzy i Sędzia między dwiema strony

Plac zajęli. Pan Wojski jakby przebudzony

Z głębokiego dumania, na środek wystąpił,

Obiegał zgromadzenie ognistą źrenicą,

I gdzie szmer jeszcze słyszał, jak ksiądz kropielnicą,

Tam uciszając machał swą placką ze skóry;

Wreszcie podniosłszy trzonek s powagą do góry,

Jak laskę marszałkowską, nakazał milczenie.

Uciszcie się! powtarzał, miejcie też baczenie,

Wy co jesteście pierwsi myśliwi w powiecie,

Z gorszącéj kłótni waszéj co będzie? czy wiecie?

Oto młodzież na któréj Ojczyzny nadzieje,

Która ma wsławiać nasze ostępy i knieje,

Która niestety, i tak zaniedbuje łowy,

Może do ich wzgardzenia weźmie pochop nowy!

Widząc, że ci co innym mają dać przykłady,

Z łowów przynoszą tylko poswarki i zwady.

Miejcie też wzgląd powinny dla mych włosów siwych;

Bo znałem większych dawniéj niźli wy myśliwych,

A sądziłem ich nieraz sądem polubownym.

Któż był w lasach Litewskich Rejtanowi równym?

Czy obławę zaciągnąć, czy spotkać się ze źwierzem,

Kto z Białopiotrowiczem porówna się Jerzym?

Gdzie jest dziś taki strzelec jak szlachcic Żegota,

Co kulą s pistoletu w biegu trafiał kota?

Terajewicza znałem, co idąc na dziki

Niebrał nigdy innego oręża prócz piki!

Budrewicza co chodził z niedźwiedziem w zapasy:

Takich mężów widziały niegdyś nasze lasy!

Jeśli do sporu przyszło, jakże spór godzili?

Oto obrali sędziów, i zakład stawili.

Ogiński sto włók lasu raz przegrał o wilka,

Niesiołowskiemu borsuk kosztował wsi kilka!

I wy Panowie pójdźcie za starych przykładem,

I rostrzygnijcie spór wasz choć mniejszym zakładem.

Słowo wiatr, w sporach słównych nigdy nie masz końca

Szkoda ust dłużéj suszyć kłótnią o zająca;

Więc polubownych sędziów najpierwéj obierzcie,

A co wyrzekną, temu sumiennie zawierzcie.

Ja uproszę Sędziego, ażeby niebronił

Dojeżdżaczowi, choćby po pszenicy gonił;

I tuszę że tę łaskę otrzymam od Pana:

To wyrzekłszy, Sędziego ścisnął za kolana.

«Konia, zawołał Rejent, stawię konia z rzędem,

 

I opiszę się jeszcze przed ziemskim urzędem,

Iż ten pierścień Sędziemu w salarium złożę.»

– «Ja, rzekł Assessor, stawię me złote obroże,

Jaszczurem wykładane s kółkami ze złota,

I smycz tkany jedwabny, którego robota

Równie cudna jak kamień, co się na nim świeci.

Chciałem ten sprzęt zostawić w dziedzictwie dla dzieci,

Jeślibym się ożenił; ten sprzęt mnie darował

Książe Dominik, kiedym z nim razem polował

I z marszałkiem Sanguszką księciem, z jenerałem

Mejenem, i gdy wszystkich na charty wyzwałem.

Tam bezprzykładną w dziejach polowania sztuką,

Uszczułem sześć zajęcy pojedynczą suką.

Polowaliśmy wtenczas na Kupiskiém błoniu;

Książe Radziwił niemógł dosiedzieć na koniu;

Ssiadł, i objąwszy sławną mą charcicę kanię,

Trzykroć jéj w samą głowę dał pocałowanie,

A potém trzykroć ręką klasnąwszy po pysku,

Rzekł, mianuję cię odtąd Księżną na Kupisku: —

Tak Napoleon daje wodzom swoim księstwa,

Od miejsc na których wielkie odnieśli zwycięstwa.

    Telimena znudzona zbyt długiemi swary,

Chciała wyjść na dziedziniec, lecz szukała pary,

Wzięła koszyczek s kołka: «Panowie jak widzę,

Chcecie zostać w pokoju, ja idę na rydze;

Kto łaska, proszę za mną»: rzekła – koło głowy

Obwijając czerwony szal kaszemirowy;

Córeczkę Podkomorstwa wzięła w jedna rękę,

A drugą podchyliła do kostek sukienkę;

Tadeusz milczkiem za nią na grzyby pośpieszył.

Zamiar przechadzki bardzo Sędziego ucieszył,

Widział sposób rozjęcia krzykliwego sporu,

A więc krzyknął: Panowie, po grzyby do boru!

Kto z najpiękniejszym rydzem do stołu przybędzie,

Ten obok najpiękniejszéj Panienki usiędzie;

Sam ją sobie wybierze. Jeśli znajdzie dama,

Najpiękniejszego chłopca weźmie sobie sama.