Pulsuz

Pan Tadeusz

Mesaj mə
Oxunmuşu qeyd etmək
Şrift:Daha az АаDaha çox Аа

Podała mu urwany kwiatek niezabudek.

Hrabia go ucałował i na pierś przyśpilał,

Tadeusz z drugiej strony krzak ziela roschylał,

Widząc że się ku niemu tém zielem przewija

Coś białego, była to rączka jak lilija:

Pochwycił ją, całował, i usty po cichu

Utonął w niéj jak pszczoła w lilii kielichu;

Uczuł na ustach zimno; znalazł klucz i biały

Papier w trąbkę zwiniony, był to listek mały;

Porwał, schował w kieszenie, niewié co klucz znaczy,

Lecz mu to owa biała kartka wytłumaczy.

Dzwon wciąż dzwonił, i echem i głębi cichych lasów

Odezwało się tysiąc krzyków i hałasów;

Odgłos to był szukania i nawoływania,

Hasło zakończonego na dziś grzybo-brania,

Odgłos nie smutny wcale, ani pogrzebowy

Jak się Hrabiemu zdało, owszem obiadowy.

Dzwon ten w każde południe krzyczący s poddasza,

Gości i czeladź domu na obiad zaprasza:

Tak było w dawnych licznych dworach we zwyczaju,

I zostało się w domu Sędziego. Więc z gaju

Wychodziła gromada niosąca krobeczki,

Koszyki, uwiązane końcami chusteczki,

Pełne grzybów; a panny w jednym ręku niosły

Jako wachlarz zwiniony, borowik rozrosły,

W drugim związane razem, jakby polne kwiatki

Opieńki, i rozlicznéj barwy Surojadki.

Wojski miał muchomora. S próżnemi przychodzi

Rękami Telimena, z nią Panicze młodzi.

Goście weszli w porządku i stanęli kołem:

Podkomorzy najwyższe brał miejsce za stołem,

Z wieku mu i z urzędu ten zaszczyt należy,

Idąc kłaniał się starcom, damom i młodzieży.

Obok stał kwestarz; Sędzia tuż przy bernardynie.

Bernardyn zmówił krótki pacierz po łacinie,

Podano w kolej wódkę, zaczem wszyscy siedli,

I chołodziec litewski, milczkiem, żwawo jedli.

Obiadowano ciszéj niż się zwykle zdarza,

Nikt niegadał pomimo wezwań gospodarza.

Strony biorące udział w wielkiéj o psów zwadzie

Myśliły o jutrzejszéj walce i zakładzie;

Myśl wielka zwykle usta do milczenia zmusza.

Telimena mówiąca wciąż do Tadeusza,

Musiała ku Hrabiemu nieraz się się odwrócić,

Nawet na Assessora nieraz okiem rzucić:

Tak ptasznik patrzy w sidło kędy szczygły zwabia

I razem w pastkę wróblą. Tadeusz i Hrabia

Obadwa radzi s siebie, obadwa szczęśliwi,

Oba pełni nadziei, więc niegadatliwi.

Hrabia na kwiatek dumne opuszczał wejrzenie

A Tadeusz ukradkiem spozierał w kieszenie

Czy ów kluczyk nieuciekł, ręką nawet chwytał

I kręcił kartkę której dotąd nieprzeczytał.

Sędzia Podkomorzemu węgrzyna, szampana

Dolewał, służył pilnie, ściskał za kolana,

Ale do rozmawiania z nim niemiał ochoty

I widać, że czuł jakieś tajemne kłopoty.

Przemijały w milczeniu talerze i dania:

Przerwał nareszcie nudny tok obiadowania

Gość niespodziany, szybko wpadając gajowy;

Niezważał nawet że czas właśnie obiadowy,

Podbiegł do Pana; widać s postawy i z miny

Że ważnéj, i niezwykłéj jest posłem nowiny.

Ku niemu oczy całe zwróciło zebranie.

On odetchnąwszy nieco, rzekł: Niedźwiedź Mospanie!

Resztę wszyscy odgadli; że zwierz z matecznika

Wyszedł, że w Zaniemieńską puszczę się przemyka,

Że go trzeba wnet ścigać, wszyscy wraz uznali,

Choć ani się radzili, ani namyślali —

Spólną myśl widać było z uciętych wyrazów,

Z gestów żywych, z wydanych rozlicznych roskazów,

Które wychodząc tłumnie, razem z ust tak wielu

Dążyły przecież wszystkie do jednego celu.

Na wieś! zawołał Sędzia, hej konno, setnika,

Jutro na brzask obława, lecz na ochotnika;

Kto wystąpi z osczepem, temu z robocizny

Wytrącić dwa szarwarki i pięć dni pańszczyzny.

Wskok, krzyknął Podkomorzy, okulbaczyć siwą,

Dobiedz w cwał do mojego dwom; wziąć co żywo

Dwie pijawki, które w całej okolicy słyną,

Pies zowie się Sprawnikiem, a suka Strapczyną;

Zakneblować im pyski, zawiązać je w miechu

J przystawić ie tutaj konno dla pośpiechu.

«Wańka! krzyknął na chłopca Assessor po rusku,

Tasak mój Sanguszkówski pociągnąć na brusku:

Wiesz, tasak co od Księcia miałem w podarunki;

Pas opatrzyć, czy kula jest w każdym ładunku.

«Strzelby, krzyknęli wszyscy, mieć na pogotowiu.

Assessor wołał ciągle ołowiu, ołowiu!

Formę do kul nam w torbie. – Do Księdza Plebana

Dać znać, dodał Pan Sędzia, żeby jutro zrana

Mszę miał w kaplicy leśnéj; króciuchna offerta

Za myśliwych, msza zwykła świętego Huberta.

Po wydanych roskazach nastało milczenie;

Każdy dumał i rzucał do koła wejrzenie,

Jak gdyby kogoś szukał; zwolna wszystkich oczy

Sędziwa twarz Wojskiego ciągnie i jednoczy:

Znak to był że szukają na przyszłą wyprawę

Wodza, i że Wojskiemu oddają buławę.

Wojski powstał, zrozumiał towarzyszów wolę,

I uderzywszy ręką poważnie po stole,

Pociągnął złocistego z zanadrza łańcuszka,

Na którym wisiał gruby zegarek jak gruszka.

Jutro rzekł, pół do piątéj, przy leśnéj kaplicy

Stawią się bracia strzelcy, wiara obławnicy.

    Rzekł i ruszył od stołu, za nim szedł gajowy;

Oni obmyślić mają i urządzić łowy.

Tak wodze gdy na jutro bitwę zapowiedzą,

Żołnierze po obozie broń czyszczą i jedzą,

Lub na płaszczach i siodłach śpią próżni kłopotu;

A wodze śród cichego dumają namiotu.

Przerwał się obiad, dzień sszedł na kowaniu koni,

Karmieniu psów, zbieraniu i czyszczeniu broni,

U wieczerzy zaledwo kto przysiadł do stoła;

Nawet strona Kusego s partyą Sokoła,

Przestała dawnym wielkim zatrudniać się sporem:

Pobrawszy się pod ręce Rejent z Assessorem

Wyszukują ołowiu. Reszta spracowana

Szła spać wcześnie, żeby przebudzić się z rana.

KSIĘGA CZWARTA
DYPLOMATYKA I ŁOWY

TREŚĆ.

Zjawisko w papilotach budzi Tadeusza – Zapóźne postrzeżenie omyłki – Karczma – Emissaryuz – Zręczne użycie tabakiery zwraca dyskusye na właściwą drogę – Matecznik – Niedźwiedź – Niebezpieczeństwo Tadeusza i Hrabiego – Trzy strzały – Spor Sagalasówki s Sangunkówką rosstrzygniony na stronę jednorórki Horeszkowskiéj – Bigos – Wojskiego powieść o pojedynku Dowejki z Domejką, przerwana szczuciem kota – Koniec powieści o Dowejce i Domejce.

Rowienniki Litewskich wielkich kniaziów, drzewa

Białowieży, Switezi, Ponar, Kuszelewa!

Których cień spadał niegdyś na koronne głowy

Groźnego Witenesa, Wielkiego Mindowy,

I Giedymina, kiedy na Ponarskiéj górze

Przy ognisku myśliwskiem, na niedźwiedziéj skórze

Leżał, słuchając pieśni mądrego Lizdejki,

A Wilii widokiem i szumem Wilejki

Ukołysany marzył o wilku żelaznym;

I zbudzony, za bogów roskazem wyraźnym

Zbudował miasto Wilno, które w lasach siedli,

Jak wilk pośrodku żubrów, dzików i niedźwiedzi.

S lego to miasta Wilna, jak z Rzymskiéj wilczycy

Wyszedł Kiejstut i Olgierd i Olgierdowicy,

Równie myśliwi wielcy jak sławni rycerze,

Czyli wroga ścigali, czyli dzikie źwierze.

Sen myśliwski nam odkrył tajnie przyszłych czasów,

Że Litwie trzeba zawsze żelaza i lasów.

Knieje! do was ostatni przyjeżdżał na łowy

Ostatni król co nosił kołpak Witoldowy,

Ostatni z Jagiellonów wojownik szczęśliwy,

I ostatni na Litwie monarcha myśliwy.

Drzewa moje ojczyste! jeśli niebo zdarzy

Bym wrócił was oglądać przyjaciele starzy,

Czyli was znajdę jeszcze? czy dotąd żyjecie?

Wy, koło których niegdyś pełzałem jak dziecie;

Czy żyje wielki Baublis, w którego ogromie

Wiekami wydrążonym jakby w dobrym domie,

Dwónastu ludzi mogło wieczerzać za stołem?

Czy kwitnie gaj Mendoga pod farnym kościołem?

I tam na Ukrainie, czy się dotąd wznosi

Przed Hołowińskich domem, nad brzegami rosi,

Lipa tak rozrośniona, że pod jéj cieniami

Sto młodzieńców, sto panien szło w taniec parami?

Pomniki nasze! ileż co rok was pożera

Kupiecka, lub rządowa, moskiewska siekiera!

Nie zostawia przytułku, ni leśnym śpiewakom,

Ni wieszczom, którym cień wasz tak miły jak ptakom.

Wszak lipa Czarnolaska, na głos Jana czuła,

Tyle rymów natchnęła! wszak ów dąb gaduła.

Kozackiemu wieszczowi tyle cudów śpiewa!

Ja ileż wam winienem o domowe drzewa!

Błahy strzelce uchodząc szyderstw towarzyszy,

Za chybioną źwierzynę, ileż w waszéj ciszy

Upolowałem dumań, gdy w dzikim ostępie

Zapomniawszy o łowach usiadłem na kępie,

A koło mnie srebrzył się, tu mech siwobrody,

Zlany granatem czarnéj, zgniecionéj jagody,

A tam się czerwieniły wrzosiste pagórki,

Strojne w brusznice, jakby w koralów paciorki —

W około była ciemność; gałęzie u góry

Wisiały jak zielone, gęste, niskie chmury,

Wicher kędyś nad sklepem szalał nieruchomym,

Jękiem, szumami, wyciem, łoskotami, gromem:

Dziwny, odurzający hałas! mnie się zdało

Że tam nad głową morze wiszące szalało.

Na dole jak ruiny miast: tu wywrót dębu

Wysterka z ziemi, nakształt ogromnego zrębu,

Na nim oparte jak ścian i kolumn obłamy,

Tam gałęziste kłody, tu wpół zgniłe tramy,

Ogrodzone parkanem traw: w środek tarasu

Zajrzeć straszno, tam siedzą gospodarze lasu,

Dziki, niedźwiedzie, wilki; u wrót leżą kości

Na pół zgryzione, jakichś nieostrożnych gości.

Czasem wymkną się w górę przez trawy zielenie

Jakby dwa wodotryski, dwa rogi jelenie,

I mignie między drzewu zwierz żółtawym pasem,

Juk promień kiedy wpadłszy, gaśnie między lasem.

I znowu cichość w dnie. Dzięcioł na jedlinie,

 

Stuka z lekka i daléj odlatuje, ginie,

Schował się, ale dziobem nieprzestaje pukać,

Jak dziecko gdy schowane, woła by go szukać.

Bliżéj siedzi wiewiórka, orzech w łapkach trzyma.

Gryzie go; zawiesiła kitkę nad oczyma,

Jak pióro nad szyszakiem u kirasyera;

Chociaż tak osłoniona, do koła spoziera,

Dostrzegłszy gościa skacze gajów tanecznica,

Z drzew na drzewa, miga się jako błyskawica;

Nakoniec w niewidzialny otwór pnia przepada,

Jak wracająca w drzewo rodzime Driada.

Znowu cicho.

                           W tém gałąź wstrzęsła się trącona,

I pomiędzy jarzębin rozsunione grona,

Kraśniejsze od jarzębin zajaśniały lica,

To jagod lub orzechów zbieraczka dziewica;

W krobeczce s prostéj kory, podaje zebrane

Bruśnice świeże, jako jéj usta rumiane;

Obok młodzieniec idzie, leszczynę nagina,

Chwyta w lot migające orzechy dziewczyna.

W tém usłyszeli odgłos rogów i psów granie,

Zgadują że się ku nim zbliża polowanie,

J pomiędzy gałęzi gęstwę, pełni trwogi

Zniknęli nagle z oczu, jako leśne bogi.

W Soplicowie ruch wielki: lecz ni psów hałasy,

Ani rżące rumaki, skrzypiące kolasy,

Ni odgłos trąb dających hasło polowania,

Nie mogły Tadeusza wyciągnąć s posłania;

Ubrany padłszy w łóżko, spał jak bobak w norze.

Nikt z młodzieży niemyślił szukać go po dworze,

Każdy sobą zajęty, śpieszył gdzie kazano:

O towarzyszu sennym całkiem zapomniano.

On chrapał: słońce w otwór, co śród okienicy

Wyrżnięty był w kształt serca, wpadło do ciemnicy

Słupem ognistym, prosto sennemu na czoło;

On jeszcze chciał zadrzemać i kręcił się w koło

Chroniąc się blasku, nagle usłyszał stuknienie,

Przebudził się; wesołe było przebudzenie.

Czuł się rzeźwym jak ptaszek, z lekkością oddychał,

Czuł się szczęśliwym, sam się do siebie uśmiechał:

Myśląc o wszystkiém co mu wczora się zdarzyło,

Rumienił się, i wzdychał, i serce mu biło.

Spojrzał w okno, o dziwy! w promieni przezroczu,

W owém sercu, błyszczało dwoje jasnych oczu,

Szeroko otworzonych, jak zwykle wejrzenie

Kiedy z jasności dziennéj przedziera się w cienie;

Ujrzał i małą rączkę, niby wachlarz z boku

Nadstawioną ku słońcu dla ochrony wzroku,

Palce drobne zwrócone na światło różowe,

Czerwieniły się na wskroś jakby rubinowe;

Usta widział ciekawe, rostulone nieco,

I ząbki, co jak perły śród koralów świecą,

I lica, choć od słońca zasłaniane dłonią

Różową, same całe jak róże się płonią.

Tadeusz spał pod oknem; sam ukryty w cieniu

Leżąc nawznak cudnemu dziwił się zjawieniu,

I miał je tuż nad sobą, ledwie nie na twarzy,

Nie wiedział czy to jawa, czyli mu się marzy

Jedna s tych miłych, jasnych twarzyczek dziecinnych,

Które pomnim widziane we śnie lat niewinnych.

Twarzyczka schyliła się – ujrzał, drżąc z bojaźni

I radości, niestety! ujrzał najwyraźniéj,

Przypomniał, poznał włos ów krótki, jasnozłoty,

W drobne, jako śnieg białe, zwity papiloty,

Niby srebrzyste strączki, co od słońca blasku

Świeciły się jak korona na świętych obrasku.

Zerwał się; i widzenie zaraz uleciało

Przestraszone łoskotem i czekał, niewracało!

Tylko usłyszał znowu trzykrotne stukanie

I słowa: «Niech Pan wstaje, czas na polowanie.

Pan zaspał.» Skoczył z łóżka i obu rękami

Pchnął okienicę, że aż trzasła zawiasami

I rozwarłszy się w obie uderzyła ściany;

Wyskoczył, patrzył w koło, zdumiony, zmieszany,

Nie niewidział, nie dostrzegł niczyjego śladu:

Niedaleko od okna był parkan od sadu,

Na nim chmielowe liście i kwieciste wieńce

Chwiały się; czy je lekkie potrąciły ręce?

Czy wiatr ruszył? Tadeusz długo patrzył na nie,

Nieśmiał iść w ogród: tylko wsparł się na parkanie,

Oczy podniósł, i s palcem do ust przyciśnionym

Kazał sam sobie milczeć, by słowem kwapioném

Nie rozerwał myślenia; potém w czoło stukał,

Niby do wspomnień dawnych uśpionych w niém pukał,

Nakoniec gryząc palce do krwi się zadrasnął,

I na cały głos – dobrze, dobrze mi tak! – wrzasnął.

We dworze, gdzie przed chwilą tyle było krzyku,

Teraz pusto i głucho, jak na mogilniku:

Wszyscy ruszyli w pole; Tadeusz nadstawił

Uszu, i ręce do nich jak trąbki przyprawił,

Słuchał, aż mu wiatr przyniósł wiejący od puszczy,

Odgłosy trąb i wrzaski polującej tłuszczy.

Koń Tadeusza w stajni czekał osiodłany,

Wziął więc flintę, skoczył nań, i jak opętany

Pędził ku karczmom które stały przy kaplicy.

Kędy mieli się rankiem zebrać obławnicy.

    Dwie chyliły się karczmy po dwóch stronach drogi,

Oknami wzajem sobie grożące jak wrogi;

Stara należy s prawa do zamku dziedzica,

Nową na złość zamkowi postawił Soplica.

W tamtéj, jak w swém dziedzictwie rej wodził Gerwazy,

W téj najwyższe za stołem brał miejsce Protazy.

Nowa karczma niebyła ciekawa s pozoru.

Stara wedle dawnego zbudowana wzoru,

Który był wymyślony od Tyryjskich cieśli,

A potém go żydowie po świecie roznieśli:

Rodzaj architektury, obcym budowniczym

Wcale nieznany; my go od żydów dziedziczym.

Karczma s przodu jak korab', s tyłu jak świątynia:

Korab', istna Noego czworogranna skrzynia,

Znany dziś pod prostackiém nazwiskiem stodoły;

Tam różne są zwierzęta, konie, krowy, woły,

Kozy brodate; w górze zaś ptastwa gromady,

I płazów choć po parze, są też i owady.

Część tylnia nakształt dziwnéj świątyni stawiona

Przypomina s pozoru ów gmach Salomona,

Który pierwsi ćwiczeni w budowań rzemieśle

Hiramscy na Syonie wystawili cieśle.

Żydzi go naśladują dotąd we swych szkołach,

A szkoł rysunek widny w karczmach i stodołach.

Dach z dranic i ze słomy, śpiczasty, zadarty,

Pogięty jako kołpak żydowski podarty.

Ze szczytu wytryskują krużganku krawędzie,

Oparte na drewnianym licznych kolumn rzędzie;

Kolumny, co jest wielkie architektów dziwo,

Trwałe, chociaż wpół zgniłe, i stawione krzywo

Jaków wieży Pizańskiej, nie podług modelów

Greckich, bo są bez podstaw i bez kapitelów.

Nad kolumnami biegą wpółokrągłe łuki,

Także z drzewa, gotyckiéj naśladowstwo sztuki.

Z wierzchu ozdoby sztuczne, nie rylcem, nie dłótem,

Ale zręcznie ciesielskim wyrzezane sklutem,

Krzywe jak szabasowych ramiona świeczników;

Na końcu wiszą gałki, cóś nakształt guzików,

Które żydzi modląc się na łbach zawieszają,

I które po swojemu, cyces nazywają.

Słowem zdaleka karczma chwiejąca się, krzywa,

Podobna jest do żyda, gdy się modląc kiwa;

Dach jak czapka, jak broda strzecha rostrzęśniona,

Ściany dymne i brudne jak czarna opona,

A s przodu rzeźba sterczy jak cyces na czole.

W środku karczmy jest podział jak w żydowskiéj szkole,

Jedna część pełna izbic ciasnych i podłużnych,

Służy dla dam wyłącznie i panów podróżnych;

W drugiéj ogromna sala. Koło każdéj ściany

Ciągnie się wielonożny stół wąski drewniany,

Przy nim stołki choć niższe, podobne do stoła,

Jako dzieci do ojca.

                                             Na stołkach do koła

Siedziały chłopy, chłopki, tudzież szlachta drobna

Wszyscy rzędem; ekonom sam siedział z osobna.

Po rannéj mszy s kaplicy, że była niedziela,

Zabawić się i wypić przyszli do Jankiela.

Przy każdym już szumiała siwą wódką czarka,

Po nad wszystkimi z butlą biegała szynkarka.

W środku arędarz Jankiel, w długim aż do ziemi

Szarafanie zapiętym haftkami srebrnemi,

Rękę jedną za czarny pas jedwabny wsadził,

Drugą poważnie sobie siwą brodę gładził;

Rzucając w koło okiem roskazy wydawał,

Witał wchodzących gości, przy siedzących stawał

Zagajając rozmowę, kłótliwych zagadzał,

Lecz nie służył nikomu; tylko się przechadzał.

Żyd stary i powszechnie znany s poczciwości,

Od lat wielu dzierżawił karczmę, a nikt z włości

Nikt ze szlachty niezaniosł nań skargi do dworu;

O cóż skarżyć? miał trunki dobre do wyboru,

Rachował się ostróżnie lecz bez oszukaństwa,

Ochoty niezabraniał, nie cierpiał pijaństwa:

Zabaw wielki miłośnik; u niego wesele

I chrzciny obchodzono; on w każdą niedzielę

Kazał do siebie ze wsi przychodzić muzyce,

Przy któréj i basetla była i kozice.

Muzykę znał, sam słynął muzycznym talentem;

S cymbałami, narodu swego instrumentem,

Chadzał niegdyś po dworach i graniem zdumiewał

I pieśniami, bo biegle i uczenie śpiewał.

Chociaż żyd dosyć czystą miał polską wymowę,

Szczególniéj zaś polubił pieśni narodowe;

Przywoził mnóstwo s każdéj za Niemen wyprawy,

Kołomyjek z Halicza, mazurów z Warsznwy;

Wieść, niewiem czyli pewna, w całéj okolicy

Głosiła, że on pierwszy przywiózł z zagranicy

I upowszechnił wówczas, w tamecznym powiecie,

Ową piosenkę, sławną dziś na całym świecie,

A którą po raz pierwszy na ziemi Auzonów

Wygrały Włochom polskie trąby legionów.

Talent śpiewania bardzo na Litwie popłaca,

Jedna miłość u ludzi, wsławia i wzbogaca:

Jankiel zrobił majątek; syt zysków i chwały

Zawiesił dźwięcznostronne na ścianie cymbały;

Osiadłszy z dziećmi w karczmie, zatrudniał się szynkiem,

Przy tém w pobliskiém mieście był też podrabinkiem,

A zawsze miłym wszędzie gościem, i domowym

Doradzcą; znał się dobrze na handlu zbożowym,

Na wicinnym: potrzebna jest znajomość taka

Na wsi. – Miał także sławę dobrego Polaka.

On pierwszy zgodził kłótnie często nawet krwawe

Między dwiema karczmami, obie wziął w dzierżawę;

Szanowali go równie i starzy stronnicy

Horeszkowscy i słudzy sędziego Soplicy.

On sam powagę umiał utrzymać nad groźnym

Klucznikiem Horeszkowskim i kłotliwym Woźnym;

Przed Jankielem tłumili dawne swe urazy,

Gerwazy groźny ręką, językiem Protazy.

Gerwazego niebyło; ruszył na obławę,

Niechcąc aby tak ważną i trudną wyprawę

Odbył sam Hrabia, młody i niedoświadczony;

Poszedł więc z nim dla rady, tudzież dla obrony.

Dziś miejsce Gerwazego najdalsze od progu,

Między dwiema ławami, w samym karczmy rogu,

Zwane pokuciem, kwestarz ksiądz Robak zajmował;

Jankiel go tam posadził; widać że szanował

Wysoko Bernardyna, bo skoro dostrzegał

Ubytek w jego szklance, natychmiast podbiegał

I roskazał dolewać lipcowego miodu.

Słychać, że z Bernardynem znali się za młodu

Kędyś tam w cudzych krajach. Robak często chadzał

Nocą do karczmy, tajnie z żydem się naradzał

O ważnych rzeczach; słychać było że towary

Ksiądz przemycał, lecz potwarz to niegodna wiary.

Robak wsparty na stole, wpółgłośno rosprawiał,

Tłum szlachty go otaczał i uszy nadstawiał,

I nosy ku księdzowskiéj chylił tabakierze;

Brano z niéj, i kichała szlachta jak możdzerze.

«Rewerendissime, rzekł kichnąwszy Skołuba,

To mi tabaka, co to idzie aż do czuba;

Od czasu jak nos dźwigam (tu głasnął nos długi)

Takiéj niezażywałem (tu kichnął raz drugi)

Prawdziwa Bernardynka, pewnie s Kowna rodem,

Miasta sławnego w świecie tabaką i miodem.

Byłem tam lat już – Robak przerwał mu «na zdrowie

Wszystkim Waszmościom, moi Mościwi Panowie;

Co się tabaki tyczy, hem, ona pochodzi

Z dalszéj strony niż myśli Skołuba Dobrodziéj;

Pochodzi z Jasnéj Góry; Xiężą Paulinowie

Tabakę taką robią w mieście Częstochowie,

Kędy jest obraz tylu cudami wsławiony,

Bogarodzicy Panny, Królowéj korony

Polskiéj; zowią ją dotąd i Księżną Litewską!

Koronęć jeszcze dotąd piastuje królewską,

Lecz na Litewskiém Księstwie teraz syzma siedzi!»

– S Częstochowy? rzekł Wilbik, byłem tam w spowiedzi,

Kiedym na odpust chodził lat temu trzydzieście;

Czy to prawda że Francuz gości teraz w mieście,

Że chce kościół rozwalać, i skarbiec zabierze,

Bo to wszystko w Litewskim stoi Kurierze?

– Nieprawda rzekł Bernardyn, nie, Pan Najjaśniejszy

Napoleon katolik jest najprzykładniejszy;

Wszak go papież namaścił, żyją s sobą w zgodzie

I nawracają ludzi w francuskim narodzie,

Który się trochę popsuł; prawda s Częstochowy

Oddano wiele srebra na skarb narodowy

 

Dla Ojczyzny, dla Polski, sam Pan Bóg tak każe,

Skarbcem Ojczyzny zawsze są jego ołtarze;

Wszakże w Warszawskiém Księstwie mamy sto tysięcy

Wojska polskiego, może wkrótce będzie więcéj,

A któż wojsko opłaci? czy nie wy Litwini,

Wy tylko grosz dajecie do Moskiewskiéj skrzyni.

– Kat by dał, krzyknął Wilbik, gwałtem od nas biorą.

– Oj dobrodzieju, chłopek ozwał się s pokorą,

Pokłoniwszy się księdzu i skrobiąc się w głowę,

Już to szlachcie, to jeszcze bieda przez połowę,

Lecz nas drą jak na łyka – Cham, Skołuba krzyknął,

Głupi, tobieć to lepiéj, tyś chłopie przywyknął

Jak węgórz do odarcia; lecz nam urodzonym,

Nam wielmożnym, do złotych swobód wzwyczajonym!

Ach bracia! wszak to dawniéj szlachcic na zagrodzie!

– (Tak, tak, krzyknęli wszyscy: rowny wojewodzie!)

Dziś nam szlachectwa przeczą, każą nam drabować

Papiery, i szlachectwa papierem probować.

– Jeszcze Waszeci mniejsza, zawołał Juraha,

Waszeć s pradziadów chłopów uszlachcony szlaha,

Ale ja, s kniaziów! pytać u mnie o patenta,

Kiedym został szlachcicem? sam Bóg to pamięta!

Niechaj Moskal w las idzie pytać się dębiny

Kto jéj dał patent rosnąć nad wszystkie krzewiny.

– Kniaziu, rzekł Żagiel, świeć Waść baki lada komu,

Tu znajdziesz pono mitry i w niejednym domu,

– Waść ma krzyż w herbie, wołał Podhajski, to skryta

Aluzya, że w rodzie bywał neofita.

– Fałsz, przerwał Birbarz, przecież ja s tatarskich Hrabiów

Pochodzę, a mam krzyże nad herbem korabiów.

– Poraj, krzyknął Mickiewicz, z mitrą w polu złotém,

Herb Książęcy, Stryjkowski gęsto pisze o tém.

Za czém wielkie powstały w całéj karczmie szmery;

Ksiądz Bernardyn uciekł się do swéj tabakiery,

W koléj częstował mówców, gwar zaraz ucichnął,

Każdy zażył przez grzeczność i kilkakroć kichnął;

Bernardyn korzystając s przerwy, mówił dalej:

– Oj wielcy ludzie od téj tabaki kichali!

Czy uwierzycie Państwo, że s téj tabakiery,

Pan jenerał Dąbrowski zażył razy cztery?

– Dąbrowski? zawołali – Tak, tak, on jenerał;

Byłem w obozie gdy on Gdańsk Niemcom odbierał

Miał coś pisać, bojąc się ażeby nie zasnął,

Zażył, kichnął, dwakroć mię po ramieniu klasnął;

Księże Robaku mówił, Księże Bernardynie,

Obaczymy się w Litwie może nim rok minie,

Powiedz Litwinom niech mnie czekają s tabaką

Częstochowską, niebiorę innéj tylko taką.

Mowa Księdza wzbudziła takie zadziwienie,

Taką radość, że całe huczne zgromadzenie

Milczało chwilę; potem napół ciche słowa

Powtarzano: tabaka s Polaki? Częstochowa?

Dąbrowski? z ziemi włoskiéj? aż nakoniec razem.

Jakby myśl z myślą, wyraz sam zbiegł się z wyrazem,

Wszyscy jednogłośnie jak na dane hasło

Krzyknęli: Dąbrowskiego! wszystko razem wrzasło,

Wszystko się uścisnęło: chłop s tatarskim Hrabią,

Mitra s Krzyżem, Poraje z Gryfem i s Korabią;

Zapomnieli wszystkiego, nawet Bernardyna,

Tylko śpiewali krzycząc: wódki, miodu, wina!

Długo się przysłuchiwał Ksiądz Robak piosence,

Nakoniec chciał ją przerwać; wziął w obiedwie ręce

Tabakierkę, kichaniem melodyę zmieszał,

I nim się nastroili, tak mówić pośpieszał:

Chwalicie mą tabakę Mości Dobrodzieje,

Obaczcież co się wewnątrz tabakierki dzieje.

Tu wycierając chustką zabrudzone denko,

Pokazał malowaną armią malenką

Jak roj much; w środku jeden człowiek na rumaku,

Wielki jako chrząszcz, siedział, pewnie wódz orszaku;

Spinał konia jak gdy by chciał skakać w niebiosa,

Jednę rękę na cuglach, drugą miał u nosa:

Przypatrzcie się, rzekł Robak, tej groźnéj postawie,

Zgadnijcie czyja? – Wszyscy patrzyli ciekawie, —

Wielki to człowiek, Cesarz, ale nie Moskali,

Ich Carowie tabaki nigdy niebierali.

– Wielki człowiek, zawołał Cydzlk, a w kapocie?

Ja myśliłem że wielcy ludzie chodzą w złocie,

Bo u Moskałów lada jenerał Mospanie,

To tak świeci się w złocie, jak szczupak w szafranie;

– Ba, przerwał Rymsza; przecież widziałem za młodu

Kościuszkę, naczelnika naszego narodu:

Wielki człowiek! a chodził w krakowskiéj sukmanie,

To jest czamarce; – w jakiéj czamarce, Mospanie?

Odparł Wilbik, to przecież zwano taratatką;

– Ale tamta s fręzlumi, ta jest całkiem gładką,

Krzyknął Mickiewicz; – za tém wszczynały się swary

O rożnych taratatki kształtach i czamary.

Przemyślny Robak widząc, że się tak rospryska

Rozmowa, jął ją znowu zbierać do ogniska,

Do swojéj tabakiery; częstował, kichali,

Życzyli sobie zdrowia, on rzecz ciągnął daléj:

– Gdy Cesarz Napoleon w potyczce zażywa

Raz po raz, to znak pewny że bitwę wygrywa:

Na przykład pod Austerlic; Francuzi tak stali

Z armatami, a na nich biegła ćma Moskali;

Cesarz patrzył i milczał; co Francuzi strzelą,

To Moskale półkami jak trawa się ścielą.

Półk za półkiem cwałował i spadał s kulbaki;

Co półk spadnie, to Cesarz zażyje tabaki;

Aż w końcu Alexander ze swoim braciszkiem

Konstantym, i z niemieckim cesarzem Franciszkiem,

W nogi s pola; więc Cesarz widząc że po walce,

Spojrzał na nich, zaśmiał się i otrząsnął palce.

Otoż jeśli kto s Panów coście tu przytomni

Będzie w wojsko Cesarza, niech to sobie wspomni.

Ach! zawołał Skołuha, mój księże kwestarzu!

Kiedyż to będzie! wszak to ile w kalendarzu

Jest świąt, na każde święto Francuzów nam wróżą,

Wygląda człek, wygląda, aż się oczy mrożą,

A Moskal jak nas trzymał, tak trzyma za szyję,

Pono nim słońce wnidzie, rosa oczy wyje.

Mospanie, rzekł Bernardyn, babska rzecz narzekać,

A żydowska rzecz ręce założywszy czekać

Nim kto w karczmę zajedzie i do drzwi zapuka;

Z Napoleonem pobić Moskalów nie sztuka.

Już ci on Szwabom skórę trzy razy wymłócił,

Brzydkie Prusactwo zdeptał, Anglików wyrzucił

Het za morze, Moskalom zapewne wygodzi;

Ale co stąd wyniknie, wié Asan Dobrodziej?

Oto szlachta Litewska wtenczas na koń wsiędzie

I szable weźmie, kiedy bić się s kim nie będzie;

Napoleon sam wszystkich pobiwszy, nareszcie

Powie, obejdę się ja bez was, kto jesteście?

Więc nie dość gościa czekać, nie dość i zaprosić,

Trzeba czeladkę zebrać i stoły pownosić,

A przed ucztą potrzeba dom oczyścić s śmieci,

Oczyścić dom powtarzam, oczyścić dom, dzieci!

Nastąpiło milczenie, potém głosy w tłumie:

Jakże to dom oczyścić, jakto ksiądz rozumie?

Już ci my wszystko zrobim, na wszystko gotowi,

Tylko niech Ksiądz Dobrodziéj, jaśniéj się wysłowi.

Ksiądz poglądał za okno, przerwawszy rozmowę,

Ujrzał coś ciekawego, z okna wytknął głowę,

Po chwili rzekł powstając: dziś czasu niemamy,

Potém o tém obszerniéj s sobą pogadamy;

Jutro będę dla sprawy w powiatowém mieście

J do Waszmościów z drogi zajadę po kweście.

Niech też do Niehrymowa Ksiądz na nocleg zdąży,

Rzekł Ekonom, rad będzie Księdzu Pan Chorąży;

Wszakże na Litwie stare powiada przysłowie:

Szczęśliwy człowiek, jako kwestarz w Niehrymowie!

I do nas rzekł Zubkowski, wstąp jeżeli łaska,

Znajdzie się tam półsztuczek płótna, masła faska,

Baran lub krówka, wspomnij księże na te słowa:

Szczęśliwy człowiek, trafił, jak ksiądz do Zubkowa,

I do nas rzekł Skołuba, do nas Terajewicz,

Żaden Bernardyn głodny nie wyszedł s Pucewicz.

Tak cała szlachta prośbą i obietnicami

Przeprowadzała Księdza; on już był za drzwiami.

On już pierwéj przez okno ujrzał Tadeusza

Który leciał gościńcem, w cwał, bez kapelusza,

Z głową schyloną, bladém, posępném obliczem,

A konia ustawicznie bódł i kropił biczem.

Ten widok bardzo Księdza Bernardyna zmieszał,

Więc za młodzieńcem kroki szybkiemi pośpieszał

Do wielkiéj pusczy, która jako oko sięga

Czerniła się na całym brzegu widnokręga.

Któż zbadał puszcz litewskich przepastne krainy,

Aż do samego środka, do jądra gęstwiny?

Rybak ledwie u brzegów nawiedza dno morza;

Myśliwiec krąży koło puszcz litewskich łoża,

Zna je ledwie po wierzchu, ich postać, ich lice,

Lecz obce mu ich wnętrzne serca tajemnice:

Wieść tylko albo bajka wié co się w nich dzieje.

Bo gdybyś przeszedł bory i podszyte knieje,

Trafisz w głębi na wielki wał pniów, kłod, korzeni,

Obronny trzęsawicą, tysiącem strumieni

I siecią zielsk zarosłych, i kopcami mrowisk,

Gniazdami os, szerszeniów, kłębami wężowisk.

Gdybyś i te zapory zmógł nadludzkiem męztwem,

Daléj spotkać się z większém masz niebezpieczeństwém;

Daléj co krok czychaja, niby wilcze doły,

Małe jeziorka, trawą zarosłe na poły,

Tak głębokie że ludzie dna ich niedośledzą,

(Wielkie jest podobieństwo że djabły tam siedzą)

Woda tych studni sklni się, plamista rdzą krwawą,

A z wnętrza ciągle dymi zionąc woń plugawą,

Od któréj drzewa w koło tracą liść i korę;

Łyse, skarłowaciałe, robaczliwe, chore,

Pochyliwszy konary mchem kołtunowate,

I pnie garbiąc brzydkiemi grzybami brodate,

Siedzą w około wody, jak czarownic kupa

Grzejąca się nad kotłem w którym warzą trupa.

Za temi jeziorkami już nie tylko krokiem,

Ale daremnie nawet zapuszczać się okiem;

Bo tam już wszystko mglistym zakryte obłokiem,

Co się wiecznie ze trzęskich oparzelisk wznosi.

A w tą mgłą nakoniec (jak wieść gminna głosi)

Ciągnie się bardzo piękna, żyzna okolica,

Główna królestwa zwierząt i roślin stolica.

W niéj są złożone wszystkich drzew i ziół nasiona,

S których się rozrastają na świat ich plemiona;

W niéj jak w arce Noego, s wszelkich zwierząt rodu

Jedna przynajmniéj para chowa się dla płodu.

W samym środku (jak słychać) mają swoje dwory,

Dawny Tur, Żubr i Niedźwiedź, puszcz imperatory.

Około nich na drzewach gnieździ się Ryś bystry,

I żarłoczny Rosomak, jak czujne ministry;

Daléj zaś jak podwładni szlachetni wassale,

Mięszkają Dziki, Wilki i Łosie rogale.

Nad głowami Sokoły i Orłowie dzicy,

Żyjący s pańskich stołów, dworscy zausznicy.

Te pary zwierząt główne i patryarchalne,

Ukryte w jądrze puszczy, światu niewidzialne,

Dzieci swe ślą dla osad za granicę lasu,

A sami we stolicy używają wczasu;

Nie giną nigdy bronią sieczną ani palną,

Lecz starzy umierają śmiercią naturalną.

Mają też i swój smętarz, kędy bliscy śmierci,

Ptaki składają pióra, czworonogi sierci.

Niedźwiedź gdy zjadłszy zęby strawy nieprzeżuwa,

Jeleń zgrzybiały gdy już ledwie nogi suwa,

Zając sędziwy gdy mu już krew w żyłach krzepnie,

Kruk gdy już posiwieje, sokoł gdy oślepnie,

Orzeł gdy mu dziób stary tak się w kabłąk skrzywi

Że zamknięty na wieki już gardła nie żywi,

Idą na smętarz. Nawet mniejszy zwierz raniony

Lub chory, bieży umrzéć w swe ojczyste strony.

Stąd to w miejscach dostępnych kędy człowiek gości,

Nie znajdują się nigdy martwych zwierząt kości.

Słychać że tam w stolicy, między zwierzętami

Dobre są obyczaje, bo rządzą się sami;

Jeszcze cywilizacją ludzką niepopsuci,

Nieznają praw własności która świat nasz kłóci,

Nie znają pojedynków, ni wojennéj sztuki.