Pulsuz

Gody

Mesaj mə
Oxunmuşu qeyd etmək
Şrift:Daha az АаDaha çox Аа

Jeszcze nie dojadł dobrze, a już cała izba napełniła się ludźmi. Naszli się, jak zwyczajnie sąsiedzi… Był i Tomek od Kozery i Sobek od Kopańdy i Błażek od Kusia – nikogo z bliższych nie brakowało.

Wikcia pozierała ku drzwiom, czy jeszcze ktoś nie przyjdzie… Ale tego ktosia jakosi nie widać…

– Musi przyjść – szeptała sobie. Leciał za mną od kościoła, jak opętany. Wczoraj się ludzie ze mnie śmiali, a dziś zaś z niego, bo ja była na przodku… aha! Tak się ludzi za nos wodzi, jak sami nie idą…

Urwała myśli, pełne wewnętrznej otuchy, bo już stary Szczepan, którego co dopiero powiązali, wytrząsł z rękawa flaszkę wina, postawił na stole i począł zapraszać po kolei…

– Dyć jutro dopiero Jana-pijaka, a wy dziś chcecie pić? – oganiał się Jantek.

– E, pódźcież, nie onaczcie się – ciągnął go Szczepan. – My se ta poradzimy. Przekręcimy świętego Jana na Szczepana i bedzie. Oni się ta o to nie pokłócą.

Zebrani huknęli śmiechem. Wnet „kolejka” przeszła i drugi raz nawróciła kołem.

– Jantoni! – woła Szczepan – ruszcie się no od pieca!

– Pijcie, pijcie, mnie plecyska bolą. Tak mnie w kościele wywałkowali…

– Ja przecie starszy, a nic mi, chwała Bogu – ozwał się Tomek.

– Boście musieli chyba na polu stać…

– Coby! Na środku kościoła. Jak mnie wzięli, padam wam, to mnie zanieśli przed ontarz, a podłogim kerpcami nie dotknął.

– Mnie to uściskali niemało! – podjął Sobek. – Zdawało mi się, że już nie dychnę… Jażem zaklął na Miłosierdzie Pańskie, dopiero mię trochę popuścili. Przecie to dawniej takie ściżby nie robili.

– Bo było mniej luda – rzekł z przeświadczeniem Szczepan. – Wy nie pamiętacie, boście młodzi… Drzewiej było tak, że mógł po kościele tańczyć ślebodnie, a nika nie utknął.

– Dziś się nie obertniesz – rzucił Błażek.

– Kany? Jak cię ściskają ze wszyćkich stron… Inaczej to było drzewiej, inaczej… Myśleli my, że ten kościół potrwa, Bóg wie, dokąd, a tu ludzi narosło, co niemiara, i stawiaj nowy, abo stój jak pies na cmentarzu.

– Dyć ono tak – zauważył Tomek. – Ludzie rosną, a nie ubywają…

– Drzewiej to nie tak było, nie – ciągnął stary gazda. – Jak przyszło na święty Szczepan, tobyś pięć korcy owsa w kościele naśmiatał…

– Hej, nie gadajcie! – ździwiło się paru.

– A jakże! Ludzie święcili po pół ćwierci, bo tego zwyczaj. Trza było bardzo biednego, coby w rękawie przyniósł… Księdza to wam tak obsypali, że w samych włosach nosił z miarkę owsa!… Toż to śmiatał palcami, jak mógł, ale on ta rad był temu, bo jak ludzie wyszli z kościoła, to on na służbę krzyknął i nagarnowali mu zboża po kościele, że bez cały rok miał czem gadzinę żywić…

– No wicie, wicie! – dziwowali się gazdowie. – A dziśby cie ksiądz z kościoła wypędził, jakbyś przypadkiem prasnął w niego owsem… Dyć niejak!…

– Nie te czasy, nie te… – pokiwał głową stary Szczepan – Hej! nie te…

I zadumali się starzy – dziwowali młodzi…

A Wikcia ku drzwiom pozierała ukradkiem, rychło się otworzą… Otworzyły się, ale nie ten wszedł, którego miała na mysli.

– Haw mróz na polu! – ozwał się przybyły i tupnął nogą, stzępując z kerpców zmarzły śnieg.

– Nic to, jak sam mróz – oświadczył Błażek.

– Gorszy wiatr – przyświadczył Szczepan – on ta i słusznie, wicie, wiatr mrozowi gada: „Jakeś ty sam, to chłop pada: Nic nie dbam!… Jaż ja z tobom – to chłop rusza sobom!…”

– Wiater huncfot! – dorzucił Tomek – ani za grajcar nie ma łagodności…

– Ba, jakżebyście chcieli! – roześmiało się paru.

Pogwarka płynęła żywo, bez natężenia myśli, które im latały, gdzie same żywnie chciały, z przedmiotu na przedmiot, zwinnie, jak pliszki po kamieńcu…

Matka wciąż pozierała na Wikcię, ta zaś na drzwi.

– Nie urada się doczekać!… – powtarzała sobie coraz gniewniej. – Jakby nie przyszedł… dałaby ja mu drugi raz! – No!…

Tą stanowczą zapowiedzią uspokoiła się na chwilę.

– Przyjdzie, coby nie – ozcymała se potem. – Jagem ino raz spojrzała na niego, tom już wiedziała, że przyjdzie…

Müəllifin digər kitabları